czwartek, 13 sierpnia 2009

Moj hostel jest dosc blisko od stacji metra a postoju taksowek nie zauwazylam wiec podcisnelam sandalki. Pocisk mialam za dobry bo zaszlam zdecydowanie za daleko. I jakos nagle zabraklo natretnych bezzebnych riksiarzy a temperatura + plecak zrobily swoje. I jak na zlosc zadnego postoju taksowek. Wlasnie mialam sie na chwile zawiesic, zdjac plecak i przeaanalizowac mape kiedy uslyszalam lagodne " Maybe i can help you?". No i mi helpnal. Sciagnal taksowke z ruchliwej ulicy, wytlumaczyl mowiacemu po chinsku i chinsku kierowcy dokad pani sobie zyczy. No i dorzucil numer telefonu - w razie gdybym potrzebowala pomocy w ciagu dwoch najblizszych dni kiedy to bedzie w Pekinie. No i jak bym miala ochote to kolo 7PM jest available na kolacje. Hm. Ze nie znalazl wizytowki z numerem swojej komorki dal mi hotelowy plastik i podal numer pokoju...ot, zeby podac na centrali hotelowej jesli bedzie chciala zadzwonic w sprawie kolacji.Hm. Na imie mu Maoszaowypowiedziecsieniedalo - wiec ma na imie Tony. Hm.

Taksowkarz sie zgubil. Bywa. Troche pobladzil a skasowal mniej niz w Stoliccy kasuja za samo umieszczeniew poldupow na taksianym fotelu. Polaczony hotel z hostelem. Milo, czysto, przytulnie i z chinskimi dekoracjami. W recepcji jakies Niemki wyklucaja sie o pokoj. Mysle - upierdliwe wariatki. Grzecznie podaje swoj paszport i place za rezerwacje a rozpromieniony pan z za lady oglasza ze dostaje pokoj aby czynic przyjazn polsko-niemiecka. Szlag. Mialam nadzieje na imprezowe towarzystwo a nie wrzaskliwe podstarzale panie.

Szybki prysznic, troche yuanow do kieszeni, aparat i w miasto. Laze bez przewodnika i mapy...gdzie oczy poniasa. I niosly. Kupilam chinska karte na komorke od ch-ch mowiacych sprzedawcow..chyba troche mnie skrolili - ale chcialam ta karte. Za to nie dalam sobie wcisnac multilatawca ani zelo-gnioto-potworka. Zuch dziewczyna.
Oczy poprowadzily mnie tak jak bym bladzila uzywajac mapy. Plac Niebianskiego Spokoju. Jak okiem siegnac same ciemne czupryny w rzece glow wypelniajacej horyzont placu. Jest niesamowicie.

Powietrze skleja mi pluca a widok zapiera dech. I tak niedotleniona i zachwycona ganiam po centrum Pekinu. Zagapiam sie na chwile na latawce nad placem, kiedy wracam oczy na na ziemie widze przed soba dwie usmiechniete Chinki z dzieckiem. Mowia cos do mnie w ch-ch machaja przed oczyma aparatem i pokazuja na dziecko. Tak, zostalam malpka... Niebieskookim blond potworem z zachodu ktory zostal uwieczniony w przyjaznym uscisku z przedstawicielami tubylcow. Oni sie fotografuja to ja z nimi tez - ladnie wygladamy. W miedzy czasie ze 20 osob strzela gratisowe fotki. I zaczynaja prosic zeby z nimi pstala jak sobie beda pstrykac. Czulam sie jak chinski kelner w polskiej restauracji. Nie da rady - ide dalej zwiedzac.

Reprezentacyjne ulice z kolorowymi swiatlami i latarniami kryja zawile odnogi smrodliwych, zatechlych zaulkow i sciezek miedzy niskimi budynkami. Smieciarz rekoma przeklada zawartosc smietnika do worka. Ktos wiezie na wozku gnijace kartony. Inny ktos na rowerze wiezie kosz z rybami. Albo po rybach. Do tego zapach przesmazonych oleji z restauracji, barow, barkow, budek i spelunek. Pomyslalam " tylko sie nie zaciagaj". Wieczorem zapachy nieco zelzaly wraz ze spadkiem temperatury.

Jedwabie, zgrabne chinki pouciskane w kiecki z chinskimi motywami kuszace herbata, ocean usmiechnietych brunetek i brunetow robiacych sobie nawzajem zdjecia. I mi tez. To urocze jak udaja ze ich nie robia. Dobrze, ze bylam na to psychicznie przygotowana. Sprzedawcy..namolni, napastlwi z mapkami tylko po ch-ch, z gazetami, z blyskotkami, z badziewiami. Standardowe kup pan cegle. "Loki loki" - i wciskaja towar w reke. Riksze zajezdzajace droge "go go?". Przeraza mnie przechodzenie przez ulice. Samochody trabia, ludzie sie przepychaja na skraju drogi do czasu az uzbiera sie wystarczajaca fala przechodniow aby zmusic samochody do zatrzymania. A ci pojedynczy odwazni stoja na bialym pasku rozdzielajacym dwa kierunki ruchu. Jak chce przejsc to czekam... na Chinczyka i przechodze w slad za nim.

Jeden z Chinczykow nie dal na siebie czekac. " Oh, you have so many funs... good that you get ride of this photographing mass." No i tak poznalam Qiaojie...On sobie cwiczyl swoj angielski na mnie a mi mial kto zdjecia robic. Sympatycznie. Po kilku wspolnych godzinach zwiedzania zaproponowal "cos do picia" - czyli jak ostrzegaja w moim przedowniku - naciagacze chcacy "pociwczyc angielski" i prowadzacy turystow do Tea Housow z ktorymi sie umawiaja wciskajac im tym samym napar po 10ciokrotnie wyzszej cenie. Coz. Nie moglam uwiezyc zeby tym razem tak bylo..wiec poszlam sprawdzic.


W cudownie wyklimatyzowanym lokalu, urocza Chinka odprawila dla nas ceremonie parzenia herbaty. Pierwsze parzenie to "karate"-dla oczyszczenia miseczek. Kazda kolejne parzenie ma byc wypite trzema lykami. Pierwszy lyk jak nakazuje tradycja "siorbajacy". Pyszna byla... jasminowa. Rachunek zaplacilismy po polowie i poszlismy na lody..z niezachwiana wiara w ludzi w moim sercu. Ale mimo wszystko odmowilam przejazdzki motorem. Po wymianie numerow i pozegraniu w dordze do hostelu kupilam troche tego o czym myslalam, ze to chinskie cukierki....

Tak jak wizytowka Tonego okazala sie czyms innym niz sie wydawala - podobnie domniemane cukierki. Coz.. okazuje sie ze mam w torebce 20 dkg suszonych slodzonych owocow i karte-klucz do pokoju w piecigwiazdkowym hotelu. Hm.
A teraz siedze sobie w hostelowej kafejce pijac pierwsze chinskie piwko i rozmawiam z sympatycznym Koreanczykiem....
Chyba powoli planuje mi sie jutro.

1 komentarz: