poniedziałek, 27 lutego 2012

Żyć bardziej przez chwilę.

Obiecałam, że skończę opis mojej chińskiej eskapady... Cóż, kłamałam.

W tym roku wybieram się do RPA. I proszę nie pytajcie mnie "Dlaczego tam?", bo nie znoszę tego pytania. Odpowiedź jest taka sama jak poprzednio: mam ochotę zrobić coś głupiego i to właśnie robię.


Bilet już kupiony. Wiza na 30 dni gratis.


Boję się wszystkiego związanego z tym wyjazdem. Let's face it.

środa, 16 września 2009

O komunikacji miejskiej, dalekobieżnej i interkulturowej.

Bus zakończył trasę na niezidentyfikowanym dworcu autobusowym.
Z tego, z którego przyjechałam wróciłabym do hostelu bez problemu,
a tu jak na złość nikt nie potrafił pokazać na mapie miejsca w którym jesteśmy...ani nawet wskazać części miasta. Mówiąca świetnie po angielsku elegancka Chinka po raz dziesiąty przeprasza mnie za to, że nie może pomóc. Jakoś tak wyszło, że nie za bardzo miałam przy sobie gotówkę, więc nie było opcji taksówki... sytuacja robiła się nieciekawa, kolejne przeprosiny jeszcze bardziej drażniące...

Na chwilę przed momentem paniki pod tytułem "zgubiłam sie w Chinach" brudna, starsza pani krzycząc coś po chińsku ciągnie mnie za łokieć w stronę rzędu autobusów. Zdezorientowana patrzę na równie zdezorientowaną elegantkę "ona mówi, że masz wsiąść w zielony"- wzruszyła ramionami i poszła w swoją stronę. No to wsiadam - jak w większości miejskich płacę 2 juany. Stacja początkowa, bez przepychanek, bez gorąca bez tobołków; zajmuję miejsce przy oknie czekając na to co będzie dalej. W autobusie ludzie boją się mapy. Cóż - jakoś to będzie.

Po ponad półtorej godzinie jazdy autobus stanął na przystanku pod samym hostelem... Ale jak??? Przecież ta staruszka pojawiła się znikąd - nie słyszała moich pytań, które i tak były po angielsku, nie rzuciła okiem na mapę... Agentka to czy wróżka - dziękuję.

Kolejny poranek w ChengDu, jakoś się cieszę, że wyjeżdżam z tego miasta pomimo, że przede mną 25 godzin podróży pociągiem. 25h sama w pociągu! (Niech to będzie przedsmak kolei transsyberyjskiej, którą może kiedyś...). Ciastka i obowiązkowa "zupka chińska" zakupione. Można jechać.

Pisałam już o pociągach? Chyba nie, a jeśli tak, to raz jeszcze co nieco napiszę. Tak więc... W Chinach pociągi cieszą się dużym zainteresowaniem i na pewno nie można narzekać na brak chętnych do skorzystania z przewozu. To, co..chcesz się przejechać?

Bilety na dłuższe trasy musisz kupić wcześniej - w dzień wyjazdu możesz się już nie załapać. W bilety możesz się zaopatrzyć na stacjach kolejowych i w specjalnych punktach sprzedaży - ot, taka kasa w środku miasta (są zwykle nie/źle oznakowane i najłatwiej znajdziesz je po... kolejce oczekujących). No, to się doczekałeś swojego miejsca przy okienku - i co teraz? Szanse, że osoba po drugiej stronie szybki mówi po angielsku są marne. Tak więc system karteczkowy: {data + miejscowość docelowa + symbol łóżka/krzesła + ilość biletów + numer pociągu lub jeśli nie znasz to orientacyjny czas wyjazdu}. Nazwa miejscowości docelowej... najlepiej po chińsku - moją nędzną kaligrafię skopiowaną z przewodnika rozczytali to z wszystkim sobie poradzą.... Jeśli masz na takie kupowanie biletów za słabe nerwy albo za mało czasu możesz też w hotelu poprosić o kupienie biletu - zwykle skasują za taką usługę 50rmb.

Powiedzmy, że masz już w ręku bilet - ot, taki niewielki czerwony świstek a na nim...
1. numer pociągu ( informacja strategiczna przy orientacji na dworcu... nietłumaczona na krzaczki )
2. nazwy miejscowości początkowej i końcowej - czasem się nawet trafi dodatkowy napis w alfabecie łacińskim (krzaczki stacji docelowej przydadzą się w celach komunikacyjnych - "ty mi powiedzieć kiedy my być tam, co ja by wyjść z pociąga")
3. numer wagonu (możesz wsiąść tylko do swojego wagonu)
4. numer miejsca (opcjonalnie)..zdarza się, że zajęte ale przecież wiesz co zrobić
5. czas odjazdu

To teraz o tym czego nie ma na bilecie - w dużych miastach jest zwykle kilka stacji kolejowych a Twój pociąg bedzie przejeżdżał tylko przez jedną - sam sobie zgadnij przez którą. Często stacje są zbudowane wg. stron świata - wystarczy rzucić okiem na mapę dokąd się wybierasz i już wiesz na którym dworcu się pokazać.
Numer 5 niech Cię nie zmyli - jeśli nie masz rezerwacji na nr 4 to doradzam koczowanie na dworcu odpowiednio wcześniej żeby być jednym z pierwszych w pociągu. Poza tym przygotuj sobie zapas czasu na...odprawę! Chcesz wejść na dworzec? Kontrola biletów, wykrywacz metali i prześwietlenie bagaży. Piszczysz na bramce? Nie szkodzi - nikogo to nie interesuje - bierz torby i spadaj.

Teraz przy pomocy nr1 znajdź swoją poczekalnię .. no i czekaj aż was wpuszczą na dworzec - na dużych stacjach ok.20 minut przed odjazdem - na małych na jakieś 15 minut przed ustawiają ludzi na peronie - twój wagon podjedzie niemal dokładnie tam gdzie Cie postawią.

Chcesz wejść do wagonu? Pokaż bilet! W chwile po tym jak pociąg ruszy a Ty znajdziesz swoją miejscówkę pojawi się obsługa pociągu - zabierze Twój bilet i da w zamian plastikową kartę z numerem miejsca. Odzyskasz swój bilet na trochę przed wysiadką. Nawet bez angielskiego budzik i życzliwość Chińczyków powinny wystarczyć Ci do wyjścia z pociągu na odpowiedniej stacji - tablice dworcowe w większości są ch-ch.
Chcesz wyjść z dworca? Stań w kolejce i... pokaż bilet!

Ot, dałam nudny opis żebyście się mogli ponudzić tak jak ja miałam się nudzić w moim pociągu.
Szczęście jednak dopisało. Już w pociągu, gdzieś na korytarzu zaczepiła mnie chińska rówieśniczka z Guilin - gdzie właśnie jechałam. Pogadałyśmy sobie. Długo gadałyśmy... o tym jak pięknie jest w Guilin, co warto zobaczyć, gdzie koniecznie pójść...o Chinach, o Polsce, o marzeniach, o miłości. Ot, dwie dziewczyny o podobnej wrażliwości które miały czas do stracenia... Wangwang i Ania tej nocy rozumiały się tak dobrze, jak nikt inny świecie.

poniedziałek, 14 września 2009

Vivat naleśniki!

Jeszcze kilka miejsc zostało do opisania i pare imion do wymienienia... ale już teraz mogę zepsuć czytanie i zdradzić, że na końcu tej historii wracam szczęśliwie do domu. Pozdrawiam.

CDN.

sobota, 12 września 2009

The Budda Master.

W drodze do ChengDu wyczytałam w moim Lonley Planet, że jest to czwarte co do wielkości miasto w Chinach... a ja naiwna myślałam, że zmierzam ku prowincjom, naturze, górom i świeżemu powietrzu. Na szczęście moje łóżko z różowym baldachimem było mekką spokoju i odnowy plus obiady w ogrodzie... nie było źle :)

Po namowach Gabora postanowiłam zrezygnować z najbardziej znanej miejscowej atrakcji - Centrum hodowli i badań Pandy Wielkiej. (Na oglądałam się później pand dużo i więcej więc dobrze zrobiłam).
Zamiast tego pojechałam do Leshan zaprzyjaźnić się z 71 metrowym Wielkim Buddą z listy UNESCO. Zdaje się, że to największy posąg Buddy na świecie... No i robi wrażenie.

Pojechałam tam lokalnym busem z obsługą i składem chińsko-chińskim, na którejś ze stacji paliw kierowca wywalił nas z samochodu i wszyscy wyglądali na dość zdezorientowanych...na szczęście po chwili okazało się, że to tylko mała przerwa na przymusowy wycisk pęcherza przed dalszą trasą.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce w busie byłam już tylko ja i dwie pary ch-ch z absolutnym brakiem komunikacji w języku angielskim. No to po chińsku.

Poszłam z jedną z par na obiad ( oni wybrali dania z menu ch-ch), a potem w piątkę ruszyliśmy w stronę kasy biletowej. W tym miejscu nie wiem co zaszło - czy biletów zabrakło, czy drobnych nie było, czy ktoś sie z kims pokłócił - w każdym razie "moja Chinka" krzyczała na Chinkę przy kasie po czym przywołała taksówkę ( inni ludzie na około też zaczeli machać na samochody) po czym gestem dłoni wskazała mi, że mam wsiadać. Wyglądało na to, że wszyscy się wynoszą - co mi tam - wsiadam! Po kilku minutach taksówka zatrzymała się przed inną kasą biletową. Tutaj bez krzyku kupiliśmy bilety i udało nam się wreszcie wejść do środka. Mieliśmy presję czasową... za 4 godziny autobusy powrotne do ChengDu przestaną kursować. No to nasza piątka szybkim tempem przechodzi przez jaskinie, potem przez chwilę oddajemy się klimatowi świątyni - zapach kadzideł, tłok, świeże owoce przed posążkami. Idziemy dalej - cały kompleks jest bardzo duży - park, posąg, świątynie, wioska rybacka, grobowce...No i Wielki Budda.Olbrzymi. I na prawdę piękny.

Buddę można podziwiać najpierw z góry, potem z jego prawej strony można zejść Schodami Dziewięciu Zakrętów, po to aby przez chwilę pobyć u jego stóp i ostatecznie pożegnać się z nim znikając w jaskini gdzieś przy jego lewej pięcie.
Posąg postawiono dla ochrony rybaków - w tym miejscu było wiele zatonięć łodzi czy raczej łupinek rybackich. Uwierzycie lub nie ale posąg spełnił swoje zadanie! Dzięki odłamkom z rzeźby wrzucanym do rzeki jej nurt w tym miejscu nieco się zmienił i łupinki przestały się rozbijać o skały. Wiara ma moc.

Obejrzeliśmy kilka grobowców stworzonych za czasów dynasti-jak-zwykle-nie-pamiętam. Były wydrążone w skale i zawierały dary grobowe. Miałam nieprzyjemny dreszczyk wchodząc tam...

Potem wioska rybacka - kraby w plastikowych miskach przed skromnymi restauracjami i chyba pierwsze w Chinach nieprzychylne twarze mieszkańców. W sumie się nie dziwię, to nie może być ciekawe...żyć w biedzie na środku szlaku turystycznego, gdzie dziennie pojawiają się setki obojętnych obcych.

Moi towarzysze padali z nóg - upał jak wiadomo nie sprzyja wspinaczkom. Zatrzymaliśmy się na trochę przy pięknym moście... ja po prostu musiałam się po nim przejść i spróbować dotrzeć do świątyni na górze. Pożegnaliśmy się, oni powlekli się w stronę cywilizacji a ja szybkim krokiem i z nadzieją na ostatni autobus kontynuowałam wspinaczkę. Dobrze, że potem nie śniły mi się te wszystkie schody.

Było warto. Spotkałam mnichów wnoszących na osiołkach tobołki do przyświątynnych budynków. Zapaliłam kadzidełko. Złapałam oddech w płuca i piękną panoramę na siatkówkę i już chwilę później siedziałam w zaskakująco wygodnym, twardym, brudnym fotelu busa.






czwartek, 27 sierpnia 2009

Miękki fotel, klimatyzacja - coś zupełnie innego niż wsześniejsze 20 minut w miejskim autobusie. Autobus powoli się wypełnia a ostatnie wolne miejsce (obok mnie) zajmuje przystojny Anglik, jego kolega siedzi trochę dalej. Przez godzinę drogi Tom opowiada mi o ich 7mio miesięcznej podroży - Am.Pd, Australia i Nowa Zelandia (mówi ze jest bosko!!!) i Azja... ostatnie 3 dni podroży. Ciekawie.

Już na miejscu wynajmujemy urocza Chińska przewodnik i uderzamy na Armie. W sumie żołnierzy jest około 6 tysięcy. Myśmy mieli okazje zobaczyć ok 1 tys w jednym miejscu. Wiedzieliście, ze nad żołnierzami był "dach" który zaczął się zapadać? I ze w efekcie tego, WSZYSTKIE posagi były zmiażdżone i połamane? Okruchy wojowników tez nam pokazano, i faceta, który znalazł Armie tez mieliśmy okazje zobaczyć...podpisywał książki.

Z ciekawostek jeszcze o Terrakotowych Wojownikach - farmerzy, którzy znaleźli Armię właściwie na niej mieszkali... i tam też grzebali swoich zmarłych. Miejsca pochowku widoczne w pierwszej części tego nietypowego muzeum - tuz obok wojowników. Wiadomo gdzie jest pochowany władca, którego ma strzec ta Armia - ale jako, ze nie wiadomo, jak się od strony archeologicznej zając konserwacja ani nie wiadomo jak poradzić sobie z trucizna wydzielana przez umieszczone w grobowcu rzeki rtęci - ciągle pozostaje on nienaruszony. A może po prostu już go ograbiono a dobra historyjka sprzedaje się lepiej niż pusty grobowiec...

Umówiłam się z Anglikami na wieczór (wszyscy pozostali wybierali się do teatru) i po powrocie do Xian poszłam na Targ Ptaków. Nigdy takich nie widziałam. Założę się, że cześć z nich jest pod ochroną. Piękne, piękne, piękne, puszyste, kolorowe i świergoczące, gwizdające, gadające.... Jak już się nimi nacieszyłam poszłam rzucić okiem na buddyjska Światynię Lamy. I żeby nie było ze tylko chińscy faceci troskliwi - zapytana przeze mnie o drogę dziewczyna zaczęła wypytywać stojących nieopodal ochroniarzy o to jak trafić do świątyni... zrobiło się małe zbiegowisko...a potem zaprowadziła mnie na autobus i czekała ze mną się pojawi. Jako ze długo się nie pojawiał, skorzystałam ze wskazówek wydedukowanych wcześniej z gestów staruszka tlumaczącego jej drogę - ładnie podziękowałam i poszłam piechota. Jak tylko doszłam do świątyni zaczęło padać - wiec wróciłam taksówką. Tutaj konkretnie pada... nie miałam ochoty ryzykować utopieniem aparatu.

W hostelu życze miłego wieczoru wypachnionemu towarzystwu i sprawdzam maila. Angole napisali gdzie i pytają gdzie byłoby się wygodnie umówić... Cóż. Biorąc pod uwagę, ze okazało się ze trafili do tego samego hostelu - i w dodatku pokój dokładnie na przeciwko - świat stał się mniejszy, Xian łatwiejsze do okiełznania a hostelowy bar idealnym miejscem do spotkania.

Spedzilismy przemily wieczór w towarzystwie amerykańsko-kanadyskiej pary, która sprzedała dom, telewizor, samochód i resztę ... no i od paru lat podróżuje. Cudowne historie.Potem wybraliśmy się do wychwalanego w jednym z przewodników klubu.

Dwa parkiety - na jednym czarna muza, na drugim elektroniczna. Klub pełen. Oprócz nas jeszcze jedna mała grupka turystów. Paul zostaje "przyjacielem" jednego z Chińczyków, który zaprasza nas do swojego stolika w vipowskiej loży. Chińczyk nazywa siebie Jeffem - dla ułatwienia. Przedstawia nam swoja dziewczynę i przyjaciela. Częstuje cygarami, po czym pokrzykuje na dziewczynę z obsługi ze ma pilnować naszych szklanek i dolewać... sok winogronowy z wódka... Wyborowa :D Przysięgam! Myślałam, że padnę. Przy barze była cala ściana udekorowana w motywy lansowanej tutaj polskiej wódki. Szok, to jest dobre słowo.

Chiśczycy zrobili sobie milion fotek z nami. My z nimi trochę mniej. Było bardzo milo. Wrócilismy piechotą, bo żadne z nas nie pamiętało adresu hostelu po chińsku... Trzeba pamietać o noszeniu karteczek z nazwami i ulicami. Dobrze, że było blisko.


Następnego dnia jedni spali długo, bo byli zmęczeni po teatrze, inni mieli kaca po polskiej wódce, kubańskich cygarach i szkockim koniaku czy jak-to-się-tam-nazywa-to-żółte-czego-nie-pijam; a jeszcze inni postanowili zjeść śniadanie przy fontannie i zwiedzić Wieżę Dzwonów. W ten sposób nie pożegnałam się z Belgia. Na pewno będę za nimi tęsknić przez resztę podróży.

16 godzin w pociągu było świetną okazją do odespania zarwanej nocy. Nawet nie zauważyłam kiedy ten czas minął.

Teraz jestem w ChengDu. Mam uroczy hostel z ogrodem, łóżko z baldachimem i dobry internet. Poznałam Gabora (Węgier - od 2 lat w świecie) dał mi kilka rad i pomógł zmodyfikować plan trasy. Po dobrym obiedzie w hostelu wyruszyłam w miasto. Zrobiłam sobie fotę z posagiem Mao, obejrzałam show wody i świateł przed pomnikiem. Byłam w Parku Ludowym - na środku jest plac, na którym grała muzyka, mnóstwo ludzi tańczyło - zostałam nawet poproszona do tańca przez sędziwego Chińczyka... niestety nie popisałam się za bardzo. Przez cały dzień poza hostelem spotkałam tylko 2 nieazjatyckich turystów.

A teraz czas spać.
Pozdrawiam.

sobota, 22 sierpnia 2009





No to jestesmy w Xi'an. W naszym hostelu sa tez poznane w Pingyao Holenderki - Withney i Britanny. Pobyt w Xian jest ostatnim wspolnym etapem pordozy - Belgowie leca do Guilin, dziewczyny jada autobusem do Xaifeng, a ja zabookowalam 16h podroz pociag do ChengDu. Jako, ze podrozuje sama to nie bardzo podoba mi sie pomysl zamykanej od wewnatrz kabiny... dlatego wybralam hard sleeper - gdzie jest po prostu rzad lozek w wagonie.

Co do Xi'an - pierwszego dnia odwiedzilismy Drum Tower i dzielnice muzlumanska wlacznie z malym meczetem - wracalismy do hostelu w strugach deszczu. Jako ze dlugo padalo wieczor uplynal na leniwieniu sie - bilard, piwko i film. Jako, ze towarzystwo zdecydowalo sie na kolacje w pobliskim McD - uderzylam w strone kebabow w muzlumanskiej czesci miasta. Jakos nie moglam zadnego znalezc - dlatego troche powedrowalam w poszukiwaniu czegos zachecajacego.

W jednej z typowych niskostandarodwych jesli chodzi o higene i wystroj lokalu siedzialo wyjatkowo duzo ludzi ( dokladnie tylu ilu da sie wcisnac do malego pokoiku w ktorym stoja cztery stoliki). Jako ze w przewodnikach turystycznych pisza, ze w Chinach ze spokojem przyjmuje sie pokazywanie palcem czyjegos talerza (bo menu jest oczywiscie ch-ch) postanowilam sprobowac szczescia. Na wszelki wypadek zapytalam po angielsku co mi polecaja - jeden z chinczykow zdaje sie przetlumaczyl reszcie co powiedzialam, bo zgodnie wskazali na jeden ze stojacych przed nimi talerzykow. No to, raz kozie smierc. Pokazuje milej pani co chce i zajmuje stolik obok.

Po chwili z mala miseczka w dloni podchodzi do mnie kucharz (ktory wyczynia swoje czary przy ulicy uzywajac gazu podlaczonego do metalowej beczki i dwoch paletnii uzywanych na zmiane) - pokazuje zawartosc miseczki i patrzy pytajaco na mnie. Tak, ja poprosze to chili - kiwam potakujaco glowa. Dwa rodzaje makaronu z salata, przyprawami i kawalkami wolowiny. Pikantna re-we-la-cja! I tylko 5rmb... to jakies 2,3 zeta. Probuje zaplacic - kucharz odmawia przyjecia pieniedzy i wskazuje na miejsce gdzie jeszcze przed chwila siedzieli Ci, ktorym przeswietlalam talerze. Hm. Zostawiam napiwek i zadowolona z kolacji, z zycia i z milego gestu milych ludzi wracam do burgerozercow.


Nastepnego dnia chcielismy pozyczyc rowery zeby obejrzec miasto - niestety wszystkie byly juz wypozyczone. Poszlismy zwiedzic najwiekszy w Chinach meczet. Chwile potem zgubilismy sie - ja sie zagadalam przez telefon a oni zapatrzyli na prawdziwe podrobki falzywych zegarkow.
Oczywiscie wyszlo mi to na dobre. Im moze tez. Leniwy styl zwiedzana Chin nie zawsze mi odpowiada dlatego wrocilam do hostelu po zapomniany aparat i zwiedzalam po swojemu.

Wychodze z hostelu - wsiadam w pierwszy autobus i jade. Wyjezdzam poza mury centrum...licze przystanki. No to wysiadam.

Jakas firma..wszyscy tak samo ubrani...rzeka ludzi w drodze na obiadowa przerwe...niebiesko biali. No to obiad w ch-ch dzielnicy. Ciekawe czy bardzo naciagaja nas w tych turystycznych... Coz.. Chinski "burger" bez miesa ale za to z wodorostami, kielkami, pikantnymi "nachosami", papryka i sosem sojowym plus piwo ananasowe ( wytwor tutejszych browarow -jedna z rzeczy "must do in China"... prawde mowiac to chyba nie zawiera zadnego alkoholu..no ale uwielbiam smak ananasa) w sumie 5rmb. Oj, tak, chinsko-chinskie zdecydowanie smakuje. Im dluzej tu jestem tym taniej zyje... W Pekinie jeden dzien kosztowal mnie... hahaha... nie powiem ile. Duzo. Zwykle jadam w sredniej klasy restauracjach placac ok 25-35rmb za jedzenie plus 5-10 za picie. W pobliskim sklepiku sprawdzam cene deskorolki jaka ma wiekszosc dzieciakow - oj, tak, tu zdecydowanie nie trzeba sie targowac.

Zadowolona wracam do centrum i probuje rozkminic jak autobusem dostac sie do Big Goose Pagoda. Wlasciwie to nie wiem jak to sie stalo ze juz po chwili bylam w taksowce do Pagody - razem w trzema izraelskimi chlopakami. Mielismy prawdziwy rajd przez miasto - troche przed 17 - korek, korek, korek! Ale kierowca widac lubil swoja prace... On sie dobrze bawil a mysmy sie mocno trzymali. Na wszelki wypadek. W Chinach cos takiego jak pasy bezpieczenstwa dla pasazera nie istnieje - a nawet jesli sa to sa spiete klipsem i obrzydliwie brudne. Moze telepatycznie chlopaki przekazali mu,ze za 20 minut zamykaja kasy i mozemy nie zdarzyc. Tak czy owak kierowca wywalil nas z samochodu przed spoooorym placem prowadzacym do Pagody.

No to biegniemy. Tunel, plac, jeszcze wiecej placu, dookola muru oddzielajacego Pagode od placu...+35 stopni, mokre plecy... Ufff.. Udalo sie! Jako ze bylismy juz po rozgrzewce, to wejscie po schodach na sam szczyt Pagody nie sprawilo nam juz zadnego problemu. Piekny widok. Panorama miasta, plac, troche typowych chinskich zabudowan...Warto bylo sie przebiec. W drodze powrotnej okazalo sie ze chlopaki sa w tym samym hostelu..na tym samym pietrze - niemal na przeciwko. Po powrocie jedni jedli koszerne KFC a inni miejscowe dumplingi. Inni bardzo byc zadowoleni - ponownie.

Kolejnego dnia z samego rana ruszam sie z lozka - male zakupy w markecie i uderzenie - miejscowymi autobusami do nieco odleglego miejsca w ktorym stoi dumnie Terrakotowa Armia. Zarowno Belgowie, Holenderki jak i Izraelczycy wykupili wycieczke oferowana przez hostel - 1h drogi w jedna strone +1,5h zwiedzania. Do tego jakies show w teatrze ( juz mialam okazje zapoznac sie w pekinskim Czerwonym Teatrze - razem z Mark'em poszlismy na Karate Story... story moze i bylo, nawet po angielsku z chinskimi subtitles (haha)....niestety karate w tym nie za wiele pokazali - za to byly akrobacje, taniec i takie tam- polgodziny zdecydowanie by wystarczylo...).

Jako, ze juz sie zaprzyjaznilam z miescowymi autobusami spokojnie dojechalam sobie pierwsza linia na glowna stacje autobusowa. I tu mialam maly klopot... szukalam przez chwile swojego autobusu ( w przewodniku napisali ze jezdzi czesto, kosztuje 7rmb i ma numer 306) ale zeby sobie zaoszczedzic czasu i lazenia (naprawde spoooora ta stacja) postanowilam zapytac o wskazanie mi kierunku. Podeszlam do faceta z mapa. Mowic po angielsku nie za bardzo mogl - ale pisal dobrze. Nie wiedzial skad odjezdza moj autobus. Co robi Europejczyk? Mowi "nie wiem" wzrusza ramionami i czeka na swoj autobus. Co zrobil Chinczyk? "You fallow me" - i zaczyna wypytywac stojacych na kolejnych przystankach ludzi.

W koncu we wskazanym kierunku znajdujemy malego zoltego busika - bez numeru za to z napisem cos tam turism. Pasazerowie i kierowca ch-ch. Wycieczka tym busikiem to 200rmb - zabiora mnie w 6 miejsc chociaz ja chce zobaczyc tylko jedno z nich. Mowie ze 200 to za duzo...a oni mi na to, ze przeciez to wycieczka z przewodnikiem. I na co mi ch-ch przewodnik? Pomimo zapewnien kierowcy, ze to wlasnie jest autobus 306 ktorego szukam - odmowilam z zamiarem zwyklego zwiedzania miasta i wykupienia wycieczki w dniu nastepnym. No ale nic z tego. "You fallow me" - wchodzimy do McD. Prosi zebym usiadla i poczekala. Za chwile wraca z cola dla mnie i z chlopakiem mowiacym dobrze po angielsku. Cos mi tlumacza, gdzies dzwonia...nie wiem czy mam tu siedziec czy pozegnac sie i wyjsc.

No i pojawil sie zbawiciel - Amerykaniec, ktory wczoraj jechal autobusem 306. Pokazal przez okno gdzie stoja autobusy ( nieco schowane, kawalek dalej niz zolty bus). Moj chinski pomocnik odprowadza mnie do samego autobusu zeby upewnic sie czy wsiade do wlasciwego. Mam nadzije, ze zdarzyl dojechac tam gdzie sie wybieral.

wtorek, 18 sierpnia 2009





Czesc.

Jeszcze ciagle nie napisalam o Datong...ale zrobie to.

Spedzilam dwa cudowne dni w Pingyao. Hostel miescil sie w samym sercu antycznego miasta otoczonego doskonale zachowanymi murami obronnymi. Przejscie po murze dookola tej cudownej osady w 33 stopniowym upale zajelo troche ponad 2 godziny. Z jedej strony widac kolorowe uliczki wypelnione szakiem handlowo-turystycznym, z innej zapadalajce sie domki, skromne straganiki z woda i arbuzami, biegajace dzieci. Dalej opuszczone fabryki, dachy swiatyn stajacych w innej czesci antycznego miasta. Od kiedy postanowiono zachowac te czesc miasta jako zabytek - zakazano budowania tutaj fabryk a juz istniejace musialy przeniesc sie poza mury.

Wrazenie jest niesamowite...idac pustymi uliczkami, obserwujac ludzi grajacych w cieniu tych starych zabudowan w mahjonga ma sie wrazenie ze czas tutaj plynie zupelnie inaczej. W czasie spaceru po murze w wiezyczkach strazniczych mozna ogladac przez wizjer figurki przedstawiajace rozne scenki (parzenie herbaty, armia ...); mozna tez podziwiac figury wojownikow realnych rozmiarow (z brazu?).


Jesli chodzi o ludzi - poznalam Stone'a - wyluzowanego Chinczyka, ktory wszedzie targal ze soba wielki aparat i stojak do niego. Ledwo sie dogadywalismy a ten dlugowlosy fotograf amator z zawodu jest nauczycielem angielskiego. Ojej. Udowodnil mi ze da sie tutaj kupic mleko... i nawet ma logo NBA na opakowaniu a nie krowe jak u nas. Hm. Ciekawe co to za mleko. Ktos moglby to skojarzyc mleko-wapno-wzrost-nba..ale...to samo logo bardzo czesto jest na butelkach piwa. Chyba, ze chodzi o wzrost w szerz i w zwyz.
Druga poznana osoba byl "chlopak w czerwonej czapce" -ot, taki nielegalny przewodnik po Pingyao, ktory dal nam kilka cennych porad.

Typowym miejscowym wyrobem sa buty. W malych sklepikach mozna zobaczyc jak je szyja. Oczywiscie obowiazkowo kupilam sobie takie.
Z miejscowych specjalnosci poleca sie "ziemniaki z dzemem" ( dzem jest slodkim sosem i potrawa jest naprawde dobra), Wolowine a'la Pingyao (a co tam - wzielam jak miejscowi - na pikantno.... i do tego piwo... duzo piwa). Kolejnym lokalnym daniem jest makaron...w duzych rolkach, takich o sredniccy ok 4-5 cm podawanych w pozycji pionowej. Hm.

Mury miasta maja cztery bramy wjazdowe i kazda z nich warta jest uwagi. Zwlaszcza poludniowa. Jedengo z wieczorow wybralam sie na spacer i chcialam zrobic kilka zdjec poza bramami starego miasta... Niewinnie pstrykam sobie mury a tu nagle.... brama zaczyna sie zamykac! Oj, moglo sie skonczyc duzym stresem i lazeniem po ciemku w poszukiwaniu jakiejs otwartej bramy. No ale zdarzylam zanim straznik ja domknal. Byla 22:48.Rano dowiedzialam sie ze ta jedna jedyna brama jest zamykana...

W calym miasteczku jest mnostwo swietnie zachowanych domow, bankow ( kiedys Pingyao bylo finansowa stolica Chin - dzieki temu ze wprowadzili w obieg cos w rodzaju czekow zamiast pieniedzy - w tamtych czasach polowa chinskich bankow znajdowala sie w tym malym miasteczku a placowki miejscowej bakonowci mozna bylo znalezc w nawet najdalszych zakatkach Panstwa Srodka). Odwiedzilam tez swiatynie Shaolin - pierwszy raz mialam okazje zobaczyc mnichow w swiatyni - zostalam poblogoslawiona na szczescie.

Jesli chodzi o moj hostel to bylam totalnie zachwycona... no poza faktem ze przez ponad polowe mojego pobytu tam nie bylo pradu wiec prysznic byl lodowaty a klimatyzacja i internet nie dzialaly. Mialam pokoj na poddaszu zabytkowego domu z podworzem i zabudowaniami zawierajacymi kolejne 5 malych podworeczek. Do tego bar z jedzeniem miejscowym i zachodnim, bilard, pilkarzyki, rzutki i troche instrumentow. Szczesliwie sie zlozylo ze jeden z Belgow swietnie gra na gitarze wiec bylo bardzo milo.

W dzien wyjazdu poznalam dwoch przesympatycznych Anglikow - Andrew'a i Georga. Poszlismy razem na kolacje - bylo dosc smiesznie, bo Andrew genetycznie jest Azjata a kulturowo 100% Europejczykiem i Chinczycy troche sa zagubieni kiedy bezradniekreci glowa na ich zagajenia i odpowiada po angielsku. O anglikach warto jeszcze powiedziec ze ograli "moich" Belgow w pilkarzyki... co oczywiscie sprawilo mi niezmierna radosc.

Z Datong przyjechalismy pociagiem typu 'soft sleeper' - mielismy swoja kabine zamykana od wewnatrz. Spalo sie swietnie. Na dalsza podroz niestety nie udalo sie dostac miejsc tej samej klasy. Hard sleeper uraczylo nas miejscami na gorze ( tzn. na trzeciej kondygnacji pod samiutkim sufitem). I tak skonczyly sie marzenia o ogladaniu filmu i piciu wina tak jak ostatnio.