czwartek, 27 sierpnia 2009

Miękki fotel, klimatyzacja - coś zupełnie innego niż wsześniejsze 20 minut w miejskim autobusie. Autobus powoli się wypełnia a ostatnie wolne miejsce (obok mnie) zajmuje przystojny Anglik, jego kolega siedzi trochę dalej. Przez godzinę drogi Tom opowiada mi o ich 7mio miesięcznej podroży - Am.Pd, Australia i Nowa Zelandia (mówi ze jest bosko!!!) i Azja... ostatnie 3 dni podroży. Ciekawie.

Już na miejscu wynajmujemy urocza Chińska przewodnik i uderzamy na Armie. W sumie żołnierzy jest około 6 tysięcy. Myśmy mieli okazje zobaczyć ok 1 tys w jednym miejscu. Wiedzieliście, ze nad żołnierzami był "dach" który zaczął się zapadać? I ze w efekcie tego, WSZYSTKIE posagi były zmiażdżone i połamane? Okruchy wojowników tez nam pokazano, i faceta, który znalazł Armie tez mieliśmy okazje zobaczyć...podpisywał książki.

Z ciekawostek jeszcze o Terrakotowych Wojownikach - farmerzy, którzy znaleźli Armię właściwie na niej mieszkali... i tam też grzebali swoich zmarłych. Miejsca pochowku widoczne w pierwszej części tego nietypowego muzeum - tuz obok wojowników. Wiadomo gdzie jest pochowany władca, którego ma strzec ta Armia - ale jako, ze nie wiadomo, jak się od strony archeologicznej zając konserwacja ani nie wiadomo jak poradzić sobie z trucizna wydzielana przez umieszczone w grobowcu rzeki rtęci - ciągle pozostaje on nienaruszony. A może po prostu już go ograbiono a dobra historyjka sprzedaje się lepiej niż pusty grobowiec...

Umówiłam się z Anglikami na wieczór (wszyscy pozostali wybierali się do teatru) i po powrocie do Xian poszłam na Targ Ptaków. Nigdy takich nie widziałam. Założę się, że cześć z nich jest pod ochroną. Piękne, piękne, piękne, puszyste, kolorowe i świergoczące, gwizdające, gadające.... Jak już się nimi nacieszyłam poszłam rzucić okiem na buddyjska Światynię Lamy. I żeby nie było ze tylko chińscy faceci troskliwi - zapytana przeze mnie o drogę dziewczyna zaczęła wypytywać stojących nieopodal ochroniarzy o to jak trafić do świątyni... zrobiło się małe zbiegowisko...a potem zaprowadziła mnie na autobus i czekała ze mną się pojawi. Jako ze długo się nie pojawiał, skorzystałam ze wskazówek wydedukowanych wcześniej z gestów staruszka tlumaczącego jej drogę - ładnie podziękowałam i poszłam piechota. Jak tylko doszłam do świątyni zaczęło padać - wiec wróciłam taksówką. Tutaj konkretnie pada... nie miałam ochoty ryzykować utopieniem aparatu.

W hostelu życze miłego wieczoru wypachnionemu towarzystwu i sprawdzam maila. Angole napisali gdzie i pytają gdzie byłoby się wygodnie umówić... Cóż. Biorąc pod uwagę, ze okazało się ze trafili do tego samego hostelu - i w dodatku pokój dokładnie na przeciwko - świat stał się mniejszy, Xian łatwiejsze do okiełznania a hostelowy bar idealnym miejscem do spotkania.

Spedzilismy przemily wieczór w towarzystwie amerykańsko-kanadyskiej pary, która sprzedała dom, telewizor, samochód i resztę ... no i od paru lat podróżuje. Cudowne historie.Potem wybraliśmy się do wychwalanego w jednym z przewodników klubu.

Dwa parkiety - na jednym czarna muza, na drugim elektroniczna. Klub pełen. Oprócz nas jeszcze jedna mała grupka turystów. Paul zostaje "przyjacielem" jednego z Chińczyków, który zaprasza nas do swojego stolika w vipowskiej loży. Chińczyk nazywa siebie Jeffem - dla ułatwienia. Przedstawia nam swoja dziewczynę i przyjaciela. Częstuje cygarami, po czym pokrzykuje na dziewczynę z obsługi ze ma pilnować naszych szklanek i dolewać... sok winogronowy z wódka... Wyborowa :D Przysięgam! Myślałam, że padnę. Przy barze była cala ściana udekorowana w motywy lansowanej tutaj polskiej wódki. Szok, to jest dobre słowo.

Chiśczycy zrobili sobie milion fotek z nami. My z nimi trochę mniej. Było bardzo milo. Wrócilismy piechotą, bo żadne z nas nie pamiętało adresu hostelu po chińsku... Trzeba pamietać o noszeniu karteczek z nazwami i ulicami. Dobrze, że było blisko.


Następnego dnia jedni spali długo, bo byli zmęczeni po teatrze, inni mieli kaca po polskiej wódce, kubańskich cygarach i szkockim koniaku czy jak-to-się-tam-nazywa-to-żółte-czego-nie-pijam; a jeszcze inni postanowili zjeść śniadanie przy fontannie i zwiedzić Wieżę Dzwonów. W ten sposób nie pożegnałam się z Belgia. Na pewno będę za nimi tęsknić przez resztę podróży.

16 godzin w pociągu było świetną okazją do odespania zarwanej nocy. Nawet nie zauważyłam kiedy ten czas minął.

Teraz jestem w ChengDu. Mam uroczy hostel z ogrodem, łóżko z baldachimem i dobry internet. Poznałam Gabora (Węgier - od 2 lat w świecie) dał mi kilka rad i pomógł zmodyfikować plan trasy. Po dobrym obiedzie w hostelu wyruszyłam w miasto. Zrobiłam sobie fotę z posagiem Mao, obejrzałam show wody i świateł przed pomnikiem. Byłam w Parku Ludowym - na środku jest plac, na którym grała muzyka, mnóstwo ludzi tańczyło - zostałam nawet poproszona do tańca przez sędziwego Chińczyka... niestety nie popisałam się za bardzo. Przez cały dzień poza hostelem spotkałam tylko 2 nieazjatyckich turystów.

A teraz czas spać.
Pozdrawiam.

sobota, 22 sierpnia 2009





No to jestesmy w Xi'an. W naszym hostelu sa tez poznane w Pingyao Holenderki - Withney i Britanny. Pobyt w Xian jest ostatnim wspolnym etapem pordozy - Belgowie leca do Guilin, dziewczyny jada autobusem do Xaifeng, a ja zabookowalam 16h podroz pociag do ChengDu. Jako, ze podrozuje sama to nie bardzo podoba mi sie pomysl zamykanej od wewnatrz kabiny... dlatego wybralam hard sleeper - gdzie jest po prostu rzad lozek w wagonie.

Co do Xi'an - pierwszego dnia odwiedzilismy Drum Tower i dzielnice muzlumanska wlacznie z malym meczetem - wracalismy do hostelu w strugach deszczu. Jako ze dlugo padalo wieczor uplynal na leniwieniu sie - bilard, piwko i film. Jako, ze towarzystwo zdecydowalo sie na kolacje w pobliskim McD - uderzylam w strone kebabow w muzlumanskiej czesci miasta. Jakos nie moglam zadnego znalezc - dlatego troche powedrowalam w poszukiwaniu czegos zachecajacego.

W jednej z typowych niskostandarodwych jesli chodzi o higene i wystroj lokalu siedzialo wyjatkowo duzo ludzi ( dokladnie tylu ilu da sie wcisnac do malego pokoiku w ktorym stoja cztery stoliki). Jako ze w przewodnikach turystycznych pisza, ze w Chinach ze spokojem przyjmuje sie pokazywanie palcem czyjegos talerza (bo menu jest oczywiscie ch-ch) postanowilam sprobowac szczescia. Na wszelki wypadek zapytalam po angielsku co mi polecaja - jeden z chinczykow zdaje sie przetlumaczyl reszcie co powiedzialam, bo zgodnie wskazali na jeden ze stojacych przed nimi talerzykow. No to, raz kozie smierc. Pokazuje milej pani co chce i zajmuje stolik obok.

Po chwili z mala miseczka w dloni podchodzi do mnie kucharz (ktory wyczynia swoje czary przy ulicy uzywajac gazu podlaczonego do metalowej beczki i dwoch paletnii uzywanych na zmiane) - pokazuje zawartosc miseczki i patrzy pytajaco na mnie. Tak, ja poprosze to chili - kiwam potakujaco glowa. Dwa rodzaje makaronu z salata, przyprawami i kawalkami wolowiny. Pikantna re-we-la-cja! I tylko 5rmb... to jakies 2,3 zeta. Probuje zaplacic - kucharz odmawia przyjecia pieniedzy i wskazuje na miejsce gdzie jeszcze przed chwila siedzieli Ci, ktorym przeswietlalam talerze. Hm. Zostawiam napiwek i zadowolona z kolacji, z zycia i z milego gestu milych ludzi wracam do burgerozercow.


Nastepnego dnia chcielismy pozyczyc rowery zeby obejrzec miasto - niestety wszystkie byly juz wypozyczone. Poszlismy zwiedzic najwiekszy w Chinach meczet. Chwile potem zgubilismy sie - ja sie zagadalam przez telefon a oni zapatrzyli na prawdziwe podrobki falzywych zegarkow.
Oczywiscie wyszlo mi to na dobre. Im moze tez. Leniwy styl zwiedzana Chin nie zawsze mi odpowiada dlatego wrocilam do hostelu po zapomniany aparat i zwiedzalam po swojemu.

Wychodze z hostelu - wsiadam w pierwszy autobus i jade. Wyjezdzam poza mury centrum...licze przystanki. No to wysiadam.

Jakas firma..wszyscy tak samo ubrani...rzeka ludzi w drodze na obiadowa przerwe...niebiesko biali. No to obiad w ch-ch dzielnicy. Ciekawe czy bardzo naciagaja nas w tych turystycznych... Coz.. Chinski "burger" bez miesa ale za to z wodorostami, kielkami, pikantnymi "nachosami", papryka i sosem sojowym plus piwo ananasowe ( wytwor tutejszych browarow -jedna z rzeczy "must do in China"... prawde mowiac to chyba nie zawiera zadnego alkoholu..no ale uwielbiam smak ananasa) w sumie 5rmb. Oj, tak, chinsko-chinskie zdecydowanie smakuje. Im dluzej tu jestem tym taniej zyje... W Pekinie jeden dzien kosztowal mnie... hahaha... nie powiem ile. Duzo. Zwykle jadam w sredniej klasy restauracjach placac ok 25-35rmb za jedzenie plus 5-10 za picie. W pobliskim sklepiku sprawdzam cene deskorolki jaka ma wiekszosc dzieciakow - oj, tak, tu zdecydowanie nie trzeba sie targowac.

Zadowolona wracam do centrum i probuje rozkminic jak autobusem dostac sie do Big Goose Pagoda. Wlasciwie to nie wiem jak to sie stalo ze juz po chwili bylam w taksowce do Pagody - razem w trzema izraelskimi chlopakami. Mielismy prawdziwy rajd przez miasto - troche przed 17 - korek, korek, korek! Ale kierowca widac lubil swoja prace... On sie dobrze bawil a mysmy sie mocno trzymali. Na wszelki wypadek. W Chinach cos takiego jak pasy bezpieczenstwa dla pasazera nie istnieje - a nawet jesli sa to sa spiete klipsem i obrzydliwie brudne. Moze telepatycznie chlopaki przekazali mu,ze za 20 minut zamykaja kasy i mozemy nie zdarzyc. Tak czy owak kierowca wywalil nas z samochodu przed spoooorym placem prowadzacym do Pagody.

No to biegniemy. Tunel, plac, jeszcze wiecej placu, dookola muru oddzielajacego Pagode od placu...+35 stopni, mokre plecy... Ufff.. Udalo sie! Jako ze bylismy juz po rozgrzewce, to wejscie po schodach na sam szczyt Pagody nie sprawilo nam juz zadnego problemu. Piekny widok. Panorama miasta, plac, troche typowych chinskich zabudowan...Warto bylo sie przebiec. W drodze powrotnej okazalo sie ze chlopaki sa w tym samym hostelu..na tym samym pietrze - niemal na przeciwko. Po powrocie jedni jedli koszerne KFC a inni miejscowe dumplingi. Inni bardzo byc zadowoleni - ponownie.

Kolejnego dnia z samego rana ruszam sie z lozka - male zakupy w markecie i uderzenie - miejscowymi autobusami do nieco odleglego miejsca w ktorym stoi dumnie Terrakotowa Armia. Zarowno Belgowie, Holenderki jak i Izraelczycy wykupili wycieczke oferowana przez hostel - 1h drogi w jedna strone +1,5h zwiedzania. Do tego jakies show w teatrze ( juz mialam okazje zapoznac sie w pekinskim Czerwonym Teatrze - razem z Mark'em poszlismy na Karate Story... story moze i bylo, nawet po angielsku z chinskimi subtitles (haha)....niestety karate w tym nie za wiele pokazali - za to byly akrobacje, taniec i takie tam- polgodziny zdecydowanie by wystarczylo...).

Jako, ze juz sie zaprzyjaznilam z miescowymi autobusami spokojnie dojechalam sobie pierwsza linia na glowna stacje autobusowa. I tu mialam maly klopot... szukalam przez chwile swojego autobusu ( w przewodniku napisali ze jezdzi czesto, kosztuje 7rmb i ma numer 306) ale zeby sobie zaoszczedzic czasu i lazenia (naprawde spoooora ta stacja) postanowilam zapytac o wskazanie mi kierunku. Podeszlam do faceta z mapa. Mowic po angielsku nie za bardzo mogl - ale pisal dobrze. Nie wiedzial skad odjezdza moj autobus. Co robi Europejczyk? Mowi "nie wiem" wzrusza ramionami i czeka na swoj autobus. Co zrobil Chinczyk? "You fallow me" - i zaczyna wypytywac stojacych na kolejnych przystankach ludzi.

W koncu we wskazanym kierunku znajdujemy malego zoltego busika - bez numeru za to z napisem cos tam turism. Pasazerowie i kierowca ch-ch. Wycieczka tym busikiem to 200rmb - zabiora mnie w 6 miejsc chociaz ja chce zobaczyc tylko jedno z nich. Mowie ze 200 to za duzo...a oni mi na to, ze przeciez to wycieczka z przewodnikiem. I na co mi ch-ch przewodnik? Pomimo zapewnien kierowcy, ze to wlasnie jest autobus 306 ktorego szukam - odmowilam z zamiarem zwyklego zwiedzania miasta i wykupienia wycieczki w dniu nastepnym. No ale nic z tego. "You fallow me" - wchodzimy do McD. Prosi zebym usiadla i poczekala. Za chwile wraca z cola dla mnie i z chlopakiem mowiacym dobrze po angielsku. Cos mi tlumacza, gdzies dzwonia...nie wiem czy mam tu siedziec czy pozegnac sie i wyjsc.

No i pojawil sie zbawiciel - Amerykaniec, ktory wczoraj jechal autobusem 306. Pokazal przez okno gdzie stoja autobusy ( nieco schowane, kawalek dalej niz zolty bus). Moj chinski pomocnik odprowadza mnie do samego autobusu zeby upewnic sie czy wsiade do wlasciwego. Mam nadzije, ze zdarzyl dojechac tam gdzie sie wybieral.

wtorek, 18 sierpnia 2009





Czesc.

Jeszcze ciagle nie napisalam o Datong...ale zrobie to.

Spedzilam dwa cudowne dni w Pingyao. Hostel miescil sie w samym sercu antycznego miasta otoczonego doskonale zachowanymi murami obronnymi. Przejscie po murze dookola tej cudownej osady w 33 stopniowym upale zajelo troche ponad 2 godziny. Z jedej strony widac kolorowe uliczki wypelnione szakiem handlowo-turystycznym, z innej zapadalajce sie domki, skromne straganiki z woda i arbuzami, biegajace dzieci. Dalej opuszczone fabryki, dachy swiatyn stajacych w innej czesci antycznego miasta. Od kiedy postanowiono zachowac te czesc miasta jako zabytek - zakazano budowania tutaj fabryk a juz istniejace musialy przeniesc sie poza mury.

Wrazenie jest niesamowite...idac pustymi uliczkami, obserwujac ludzi grajacych w cieniu tych starych zabudowan w mahjonga ma sie wrazenie ze czas tutaj plynie zupelnie inaczej. W czasie spaceru po murze w wiezyczkach strazniczych mozna ogladac przez wizjer figurki przedstawiajace rozne scenki (parzenie herbaty, armia ...); mozna tez podziwiac figury wojownikow realnych rozmiarow (z brazu?).


Jesli chodzi o ludzi - poznalam Stone'a - wyluzowanego Chinczyka, ktory wszedzie targal ze soba wielki aparat i stojak do niego. Ledwo sie dogadywalismy a ten dlugowlosy fotograf amator z zawodu jest nauczycielem angielskiego. Ojej. Udowodnil mi ze da sie tutaj kupic mleko... i nawet ma logo NBA na opakowaniu a nie krowe jak u nas. Hm. Ciekawe co to za mleko. Ktos moglby to skojarzyc mleko-wapno-wzrost-nba..ale...to samo logo bardzo czesto jest na butelkach piwa. Chyba, ze chodzi o wzrost w szerz i w zwyz.
Druga poznana osoba byl "chlopak w czerwonej czapce" -ot, taki nielegalny przewodnik po Pingyao, ktory dal nam kilka cennych porad.

Typowym miejscowym wyrobem sa buty. W malych sklepikach mozna zobaczyc jak je szyja. Oczywiscie obowiazkowo kupilam sobie takie.
Z miejscowych specjalnosci poleca sie "ziemniaki z dzemem" ( dzem jest slodkim sosem i potrawa jest naprawde dobra), Wolowine a'la Pingyao (a co tam - wzielam jak miejscowi - na pikantno.... i do tego piwo... duzo piwa). Kolejnym lokalnym daniem jest makaron...w duzych rolkach, takich o sredniccy ok 4-5 cm podawanych w pozycji pionowej. Hm.

Mury miasta maja cztery bramy wjazdowe i kazda z nich warta jest uwagi. Zwlaszcza poludniowa. Jedengo z wieczorow wybralam sie na spacer i chcialam zrobic kilka zdjec poza bramami starego miasta... Niewinnie pstrykam sobie mury a tu nagle.... brama zaczyna sie zamykac! Oj, moglo sie skonczyc duzym stresem i lazeniem po ciemku w poszukiwaniu jakiejs otwartej bramy. No ale zdarzylam zanim straznik ja domknal. Byla 22:48.Rano dowiedzialam sie ze ta jedna jedyna brama jest zamykana...

W calym miasteczku jest mnostwo swietnie zachowanych domow, bankow ( kiedys Pingyao bylo finansowa stolica Chin - dzieki temu ze wprowadzili w obieg cos w rodzaju czekow zamiast pieniedzy - w tamtych czasach polowa chinskich bankow znajdowala sie w tym malym miasteczku a placowki miejscowej bakonowci mozna bylo znalezc w nawet najdalszych zakatkach Panstwa Srodka). Odwiedzilam tez swiatynie Shaolin - pierwszy raz mialam okazje zobaczyc mnichow w swiatyni - zostalam poblogoslawiona na szczescie.

Jesli chodzi o moj hostel to bylam totalnie zachwycona... no poza faktem ze przez ponad polowe mojego pobytu tam nie bylo pradu wiec prysznic byl lodowaty a klimatyzacja i internet nie dzialaly. Mialam pokoj na poddaszu zabytkowego domu z podworzem i zabudowaniami zawierajacymi kolejne 5 malych podworeczek. Do tego bar z jedzeniem miejscowym i zachodnim, bilard, pilkarzyki, rzutki i troche instrumentow. Szczesliwie sie zlozylo ze jeden z Belgow swietnie gra na gitarze wiec bylo bardzo milo.

W dzien wyjazdu poznalam dwoch przesympatycznych Anglikow - Andrew'a i Georga. Poszlismy razem na kolacje - bylo dosc smiesznie, bo Andrew genetycznie jest Azjata a kulturowo 100% Europejczykiem i Chinczycy troche sa zagubieni kiedy bezradniekreci glowa na ich zagajenia i odpowiada po angielsku. O anglikach warto jeszcze powiedziec ze ograli "moich" Belgow w pilkarzyki... co oczywiscie sprawilo mi niezmierna radosc.

Z Datong przyjechalismy pociagiem typu 'soft sleeper' - mielismy swoja kabine zamykana od wewnatrz. Spalo sie swietnie. Na dalsza podroz niestety nie udalo sie dostac miejsc tej samej klasy. Hard sleeper uraczylo nas miejscami na gorze ( tzn. na trzeciej kondygnacji pod samiutkim sufitem). I tak skonczyly sie marzenia o ogladaniu filmu i piciu wina tak jak ostatnio.

niedziela, 16 sierpnia 2009

Jakos nie nadazam z pisaniem. Przegapilam juz polowe Pekinu.

Wczoraj po praz pierwszy podrozowalam pociagiem dalekobieznym. Miejsce typu hard sleeper. Olbrzymia stacja z oddzielnymi poczekalniami dla poszczegolnych pociagow. Nie w rzece glow zwawo przelewajacej sie przez dworzec nie zauwalzylam zadnej nie azjatyckiej twarzy. Tak wiec jestem sama, ich sa miliony, jakies kobiety wyklucaja sie o to kto ma zaplacic za dupmlingi ( cos podobnego do pierogow). Znalazla sie przyjazna osoba ktora, pomimo, ze nie za bardzo potrafilamowic po angielsku "you falol mi" zaprowadzila mnie pod same drzwu wagonu. No to wsiadam. Moj plecak ma juz za soba kolejne przeswieltenie - tak samo jak przy kazdym wejsciu do metra albo na Tiananmen Sqare, bilet obejrzalo juz trzech chinczykow.

Ostrzegano mnie przed tlumami, dlatego na stacji bylam juz ponad godzine wczesniej. Bez problemu udalomi sie dotrzec domojego lozeczka. Cudownie - 60 litrowy plecak + torba a ja dostalam miejsce "na trzecim pietrze". Wchodzi sie praktycznie po lozkach innych ludzi. Z tym plecakiem nie dam rady - mysle sobie... i jeszcze zanim zrobilam zrezygnowana mine mlody, usmiechniety chinczyk wyciaga rece po plecak i w ciagu paru sekund wrzuca go na gore. Wow. Gadamy troche po angielsku po czym on idzie spac na swoim dolnym koju a ja wdrapuje sie na gore. Dobrze ze czytalam troche wypowiedzi na forach internetowych.... Oni zdecydowanie nie zmieniaja tej poscieli po kazdym pasazerze.

Przygotowana-wyciagam swoja poszewke (za cieplo na spiwor) wlaze w nia i mysle o historyjkach z Inner Mongolia jakie slyszalam przed chwila, popijam 30% sokiem (max co mozna dostac) zmywajac jednoczesnie dosc przyjemny smak suszonego mongolskiego miesnego przysmaku. I spie.Czuje sie absolutnie bezpieczna. Razem ze mna w kabinie matka mojego nowego kolegi Zhang Zhe i czworo innych chinczykow.

Zaczynam miec wrazenie ze rownie cenne dla mnie jak podziwianie widokow i zabytkow jest spedzanie czasu i rozmowy z chinczykami. O ile potrafia mowic w zrozumialy dla mnie sposob to zwykle mowia ciekawie. Tak wiec na polnocy Chin je sie glownie makaronyn, na poludniu ryz. Co roku w czerwcu w Mongoli jest duzy festiwal zwiazany z konmi...tance, zabawa, duzo dobrego jedzenia. Moj nowy znajomy uczy sie w szkole turystyki ale chce isc na uniwersytet i cwiczyc sie w malarstwie.I ma taki smiesny mongolski zarost.

Czas wysiadac - stacja Datong. Na dworcu nieskonczona liczba platform przewozacych male dzialka i ciezarowki wojskowe. Przed stacja maszerujaca armia. Mile powitanie.Moj hotel Feitian jest bardzo blisko. Dostalam drogi pokoj - ale czysty i dosc elegancki. Miejsce tutaj zarezerwowali mi poznani na tarasie poprzedniego hotelu Belgowie. Mieszkaja w tanszym pokoju... razem ze zwierzatkami. Hm. Coz... ciesze sie ze o mnie zadbali lepiej. To moze pare slow o Belgach. Poznalam ich przedostatniego dnia w Pekinie - okazalo sie ze robia niemal dokladnie ta sama trase jaka ja sobie wymyslilam, tyle ze Pekin opuscili dzien szybciej. Tak wiec na jakis czas ponownie mam towarzystwo.

Tego wieczoru kiedy sie poznalismy poszlismy rozejrzec sie po klubach. Piwo w sklepie kosztuje od 2,5 w zwyz - na imprezie 40... Przed kazdym klubem stoja naganiacze "for you half price - take a look, take a look". Bylismy w dwoch miejscach - w pierwszym dwoch chinczykow i jedna chinka spiewali na przemian tubylcze piosenki... slabiutkie niemal disco polo - ale ludzie bawili sie swietnie. Nawet doczekalismy sie love song z dedykacja dla blondynki.... Eh, szkoda, ze u nas nikt mnie tak nie wielbi ;) W drugim klubie byla bitwa w tancu...na rurze! Dwie dziewczyny i czterech chlopakow - wszyscy kompletnie ubrani. Oj, niezli byli... nie wiedzialam ze tak sie mozna wygiac. Jak skonczyli swoich szans mogli poprobowac goscie klubu. No i probowali... z nami wlacznie. Jesli pewnego pieknego dnia znajdziecie na youtube filmik ze mna i jednym z Belgow probujacy swoich sil - nie badzcie zdziwieni.

Czyli jednak opisze brakujace dni...

czwartek, 13 sierpnia 2009

Moj hostel jest dosc blisko od stacji metra a postoju taksowek nie zauwazylam wiec podcisnelam sandalki. Pocisk mialam za dobry bo zaszlam zdecydowanie za daleko. I jakos nagle zabraklo natretnych bezzebnych riksiarzy a temperatura + plecak zrobily swoje. I jak na zlosc zadnego postoju taksowek. Wlasnie mialam sie na chwile zawiesic, zdjac plecak i przeaanalizowac mape kiedy uslyszalam lagodne " Maybe i can help you?". No i mi helpnal. Sciagnal taksowke z ruchliwej ulicy, wytlumaczyl mowiacemu po chinsku i chinsku kierowcy dokad pani sobie zyczy. No i dorzucil numer telefonu - w razie gdybym potrzebowala pomocy w ciagu dwoch najblizszych dni kiedy to bedzie w Pekinie. No i jak bym miala ochote to kolo 7PM jest available na kolacje. Hm. Ze nie znalazl wizytowki z numerem swojej komorki dal mi hotelowy plastik i podal numer pokoju...ot, zeby podac na centrali hotelowej jesli bedzie chciala zadzwonic w sprawie kolacji.Hm. Na imie mu Maoszaowypowiedziecsieniedalo - wiec ma na imie Tony. Hm.

Taksowkarz sie zgubil. Bywa. Troche pobladzil a skasowal mniej niz w Stoliccy kasuja za samo umieszczeniew poldupow na taksianym fotelu. Polaczony hotel z hostelem. Milo, czysto, przytulnie i z chinskimi dekoracjami. W recepcji jakies Niemki wyklucaja sie o pokoj. Mysle - upierdliwe wariatki. Grzecznie podaje swoj paszport i place za rezerwacje a rozpromieniony pan z za lady oglasza ze dostaje pokoj aby czynic przyjazn polsko-niemiecka. Szlag. Mialam nadzieje na imprezowe towarzystwo a nie wrzaskliwe podstarzale panie.

Szybki prysznic, troche yuanow do kieszeni, aparat i w miasto. Laze bez przewodnika i mapy...gdzie oczy poniasa. I niosly. Kupilam chinska karte na komorke od ch-ch mowiacych sprzedawcow..chyba troche mnie skrolili - ale chcialam ta karte. Za to nie dalam sobie wcisnac multilatawca ani zelo-gnioto-potworka. Zuch dziewczyna.
Oczy poprowadzily mnie tak jak bym bladzila uzywajac mapy. Plac Niebianskiego Spokoju. Jak okiem siegnac same ciemne czupryny w rzece glow wypelniajacej horyzont placu. Jest niesamowicie.

Powietrze skleja mi pluca a widok zapiera dech. I tak niedotleniona i zachwycona ganiam po centrum Pekinu. Zagapiam sie na chwile na latawce nad placem, kiedy wracam oczy na na ziemie widze przed soba dwie usmiechniete Chinki z dzieckiem. Mowia cos do mnie w ch-ch machaja przed oczyma aparatem i pokazuja na dziecko. Tak, zostalam malpka... Niebieskookim blond potworem z zachodu ktory zostal uwieczniony w przyjaznym uscisku z przedstawicielami tubylcow. Oni sie fotografuja to ja z nimi tez - ladnie wygladamy. W miedzy czasie ze 20 osob strzela gratisowe fotki. I zaczynaja prosic zeby z nimi pstala jak sobie beda pstrykac. Czulam sie jak chinski kelner w polskiej restauracji. Nie da rady - ide dalej zwiedzac.

Reprezentacyjne ulice z kolorowymi swiatlami i latarniami kryja zawile odnogi smrodliwych, zatechlych zaulkow i sciezek miedzy niskimi budynkami. Smieciarz rekoma przeklada zawartosc smietnika do worka. Ktos wiezie na wozku gnijace kartony. Inny ktos na rowerze wiezie kosz z rybami. Albo po rybach. Do tego zapach przesmazonych oleji z restauracji, barow, barkow, budek i spelunek. Pomyslalam " tylko sie nie zaciagaj". Wieczorem zapachy nieco zelzaly wraz ze spadkiem temperatury.

Jedwabie, zgrabne chinki pouciskane w kiecki z chinskimi motywami kuszace herbata, ocean usmiechnietych brunetek i brunetow robiacych sobie nawzajem zdjecia. I mi tez. To urocze jak udaja ze ich nie robia. Dobrze, ze bylam na to psychicznie przygotowana. Sprzedawcy..namolni, napastlwi z mapkami tylko po ch-ch, z gazetami, z blyskotkami, z badziewiami. Standardowe kup pan cegle. "Loki loki" - i wciskaja towar w reke. Riksze zajezdzajace droge "go go?". Przeraza mnie przechodzenie przez ulice. Samochody trabia, ludzie sie przepychaja na skraju drogi do czasu az uzbiera sie wystarczajaca fala przechodniow aby zmusic samochody do zatrzymania. A ci pojedynczy odwazni stoja na bialym pasku rozdzielajacym dwa kierunki ruchu. Jak chce przejsc to czekam... na Chinczyka i przechodze w slad za nim.

Jeden z Chinczykow nie dal na siebie czekac. " Oh, you have so many funs... good that you get ride of this photographing mass." No i tak poznalam Qiaojie...On sobie cwiczyl swoj angielski na mnie a mi mial kto zdjecia robic. Sympatycznie. Po kilku wspolnych godzinach zwiedzania zaproponowal "cos do picia" - czyli jak ostrzegaja w moim przedowniku - naciagacze chcacy "pociwczyc angielski" i prowadzacy turystow do Tea Housow z ktorymi sie umawiaja wciskajac im tym samym napar po 10ciokrotnie wyzszej cenie. Coz. Nie moglam uwiezyc zeby tym razem tak bylo..wiec poszlam sprawdzic.


W cudownie wyklimatyzowanym lokalu, urocza Chinka odprawila dla nas ceremonie parzenia herbaty. Pierwsze parzenie to "karate"-dla oczyszczenia miseczek. Kazda kolejne parzenie ma byc wypite trzema lykami. Pierwszy lyk jak nakazuje tradycja "siorbajacy". Pyszna byla... jasminowa. Rachunek zaplacilismy po polowie i poszlismy na lody..z niezachwiana wiara w ludzi w moim sercu. Ale mimo wszystko odmowilam przejazdzki motorem. Po wymianie numerow i pozegraniu w dordze do hostelu kupilam troche tego o czym myslalam, ze to chinskie cukierki....

Tak jak wizytowka Tonego okazala sie czyms innym niz sie wydawala - podobnie domniemane cukierki. Coz.. okazuje sie ze mam w torebce 20 dkg suszonych slodzonych owocow i karte-klucz do pokoju w piecigwiazdkowym hotelu. Hm.
A teraz siedze sobie w hostelowej kafejce pijac pierwsze chinskie piwko i rozmawiam z sympatycznym Koreanczykiem....
Chyba powoli planuje mi sie jutro.

środa, 12 sierpnia 2009





Przeczytaj najpierw post zamieszczony w czwartek, 13 sierpnia 2009 !

Mily koreanczyk w Koreii jedynie pracuje jako nauczyciel angielskiego .. coz, bylo cos podejrzanego w czarnym Koreanczyku majacym na imie Mark. Tak wiec Mark pochodzi z Kanady. Umowilismy sie na nastepny dzien na 10. Padl tylko ogolny pomysl wycieczki rowerowej po Pekinie.


Spalo sie swietnie. Nawet nie zauwazylam kiedy Niemki wstaly i poszly w miasto. Jedyna zaskakujaca rzecz to godzina - 12:30. Niestety ustawilam poprawna strefe czasowa. Bywa. Zwlaszcza ze mna bywa. Mam nadzieje, ze nie czekal zbyt dlugo w hotelowym lobby. Prysznic. Telefon do Qiaojie.

I juz w chwile pozniej jade na wypozyczonym rowerku probuje nadarzyc za zmotorowanym Qiaojie. Pomogl mi kupic konwertory. Do karty z aparatu i ...do elektrycznosci. Uratowal mi zycie. Poszlismy cos zjesc. Spelunka na mojej ulicy - przy tym jak wygladaja tutejsze uliczne restauracyjki nasze drowcowe bary to pelen wypas. Restauracje sa oznakowane ze wzgledu na higiene. A jako najczystsza, D jako syf. Zwylke stoluje sie w B. Ta miala C, obsluga, klienci, menu i jezyk - ch-ch.

Miejscowi zajadali sie jakas pancerna ryba i zupa ktora wygladala baaaardzo podejrzanie. Niebieskie jajka... ponoc od kaczki. Bylo niepokojaco. Jedno z typowych dan chinskich to 'dumplings'. Takie "torebkowe" pierogi na cienszym ciescie. W srodku krewetki i inne mieso. Mialam z wieprzowina, do tego pikantny sosik. Wygladalo zaskakujaco apetycznie - zwlaszcza w porownaniu do talerzy sasiadow. Smakowalo bosko. Zdecydowanie uwielbiam Chiny, Chinczykow i ich kuchnie. Jedzenie tych dumplingow bylo niezlym wyzwaniem - ja po raz pierwszy  z paleczkami w dloni kontra pierogi - do tego tlum zainteresowanuch obserwatarow. Swietnie sobie poradzilam.

Wchodzac do tej knajpy czulam sie obco, a kiedy spedzilam z tymi ludzmi ta odrobine czasu, czulam, ze dla nich nie jestem obca tylko po prostu inna. W dobrym sensie - rodzaj innosci ktory wzmaga ciekawosc i zyczliwosc. Cu-do-wnie.

Najedzona i zadowolona pozegnalam sie z moim chinskim kolega i ruszylam rowerem do Temple of Haven. Pieknie, pieknie, pieknie! Olbrzymi park z calym kompelksem zabudowan. No i znalazl mnie kolega ktorego wystawilam rano. Cale szczescie wykazal sie duza wyrozumialoscia w zwiazku z tym ze ledwo co przestawilam swoej zycie o 6 stref czasowych....

[zamykaja kafejke wiec juz nic nie napisze dzis. Pozdrawiam.]

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

最可?的是



Internet Explorer 无法显示???

最可?的原因是:
未?接到 Internet。
?网站?到了??。
在地址中可?存在?入??。
您可以尝?以下操作:
?断?接??

... To by było na tyle w kwestii dostępu do bloga. Tak czy owak dobrze, że udało mi się dostać do komputera bez przepisywania mojego paszportu.
(Kolejne wiadomości będę wysyłać na email mojej siostry i ona będzie je tutaj umieszczać - dzięki Werka!)

Trochę się nazbierało...Kilka rodzinnych łez i przyjacielskich uścisków na pożegnanie. Dziękuję Kasi i Angie, że tak pięknie machały kiedy odjeżdżałam. Podróż pociągiem z nad morza na Centralną upłynęła pod znakiem odnalezionych po latach sprzedawców tanich kosmetyków, kolarki z połamanymi nogami i przeciągu. A skąd ten przeciąg?

Na wyprawę zapakowałam 14 kg swoich rzeczy + trochę jedzenia lekkostrawnego na początek, do tego bagaż podręczny z paroma drobiazgami i książkami bez których nie mogłam wyjechać. Tak więc absolutne minimum. Z tego właśnie przeciąg wynikł... już w pociągu zalałam jedna z dwóch par spodenek jakie mam sokiem. Awaria. Dobrze, że wcześniejsi współpasażerowie już wysiedli. Woda mineralna niegazowana + delikatne mydło...i w tym momencie dowiedziałam się po co zapakowałam kawałek sznurka. W klimacie suszarnianym zdrzemnęłam się zadowolona z wyjścia z pierwszej opresji.

W Warszawie Troskliwe Misie powiodły mnie tropem pijanego węża po Saskiej Kępie, Saskim Parku i Saskich Toy-toy'ach. Niezapomniane przeżycia. Przy tym zapach zapadłych pekińskich uliczek podgrzanych do prawie 30 stopni nie zrobił już na mnie takiego wrażenia. Pożegnanie z Polską było takie, ze nie chciało się z niej wyjeżdżać i tylko szkoda ze chłopaki nie wytrzymali ciśnienia i się popłakali. Może ze szczęścia.

Lot do Moskwy był przyjemną drzemką. Zebrała się mała ekipa Polska - Pekin, która popijając słabe żarty dobry winem bez chwili nudy doczekała się przesiadki. Jeden biznesmen, jeden szwagier biznesmena, który ze strachu przed lataniem skutecznie leczył się whisky i sympatyczna Aldona fascynatka Japonii. 
Już na miejscu siostra Aldony, która na stałe mieszka w Pekinie, wskazała mi drogę na po... No i pojechałam.

Życie samotnej podróżniczki nie będzie chyba wcale samotne. Już w pociągu sympatyczny Niemiec polecał mi swój hotel jako idealne miejsce dla wypoczynku.. to nic, że dalej od centrum niż mój hostelik i pewnie z 10 razy droższy. Hm..cóż z bywalcami się nie dyskutuje... w dodatku wskazał mi złą stację. Ale spokojnie, nie dałam się wrobić. Z miłych akcentów tej podroży po przesiadce do dość zapełnionego metra uśmiechnięta młoda Chinka ustąpiła miejsca blondynce z plecakiem. Ufff. Uratowała mój kręgosłup.

No i jestem. Pekin na powierzchni. Myślałam, że budynki będą wyższe. W około mniej ludzi niż się spodziewałam. Ot, metro, elegancki deptak, coś przypominającego europejskie wieże zegarowe i tylko kawałeczek wykręconego dachu wystawał gdzieś z ponad krzaków prawdopodobnie będących parkiem w chińskim stylu. (To znaczy, że rośnie jak chce natura.) I to powietrze! Przed lądowaniem w Moskwie mało mi stopy nie przymarzły do sandałów kiedy z głośników padło "Moskwa 20:06- temperatura 16 stopni", a tu... Powietrze konsystencji kisielu. A im dalej pojadę na południe tym będzie cieplej. Dobrze ze szorty miałam czyste i suchutkie...CDN

czwartek, 6 sierpnia 2009

Jak tam pisać polska język?



Internet w Chinach działa na korbkę. Niestety to nie użytkownik tą korbką kręci.
Uwierzycie, że nie działa tam serwis youtube? I facebook...

Nie wiem czy blogi są blokowane po napsoceniu czy domyślnie.

Wracam do pakowania się...
3majcie za mnie kciuki.

środa, 5 sierpnia 2009

Ale, tak na spontanie?

Plan jest prosty...

Jutro 23:44 oddam się PKP...które jak zwykle zachwyci mnie na wątpliwą miękkością swoich "kanap" i zmysłowym tańcem czerwoności lub zieloności swoich firanek. W tak luksusowej atmosferze pociąg pośpiesznie powiezie mnie na śniadanie pod Pałac Kultury.

Zostanie kilka godzin na obijanie się po Stolicy z Troskliwymi Misiami. Później płacz i lament na lotnisku, kupno żelków na podróż. Odprawy, striptiz przy bramce przez jakiś metal o którym nie wiedziałam. Trochę czekania...Samolot - kierunek Moskwa... A co będzie dalej - zobaczymy.

Mam ogólny zarys trasy, kilogramowy przewodnik po Chinach w języku "skomplikowanym" angielskim i... potrafię liczyć na palcach po chińsku...no, poza pokazaniem dziewiątki prawą ręką.



Pierwsza poduszka do spania zarezerwowana...Dwie ulice od Zakazanego Miasta.
http://www.fareastyh.com/enindex.asp

...a właściwie, to nie ma planu.

wtorek, 4 sierpnia 2009

Gdzie te Chiny?



Daleko... niestety. Na piechotę w tym roku nie da rady.
Kupiłam 10kg ryżu, wybrałam najbardziej stęsknione ziarna i zabieram je do domu.